Krzysztof Izdebski
03 czerwca 2020
Przeczytasz w 3 minuty
To chyba już. Po kilkumiesięcznych przepychankach, podkładaniu ognia i gaszeniu pożarów, odmienianiu demokracji przez wszystkie przypadki, ogłoszono datę głosowania. I wydaje się, że wreszcie Polacy i Polki oddadzą swój głos w wyborach prezydenckich. Czy to powód do radości? Jeśli już, to dla niewielu. Ja czuję głównie niesmak wszystkim, co doprowadziło nas do tego momentu.
Prezydent podpisał, kolejny już raz w tym roku, przepisy regulujące przeprowadzenie wyborów. Zarówno wczoraj, jak i w marcu nie miałem poczucia, że ktokolwiek liczy się z obywatelami i obywatelkami. Co najwyżej byliśmy dla polityków ważni jako elektorat ich lub konkurencji. Naszym jedynym zadaniem ma być postawienie krzyżyka na karcie wyborczej, mamy nie zawracać głowy i przestać domagać się realizacji naszych praw. Ot, kolejna uciążliwa formalność, która pozwala na wypchanie ust frazesami. Święto demokracji! Wymóg konstytucyjny! Suweren!
Te hasła miały być usprawiedliwieniem dla szybkich zmian, wydawania publicznych pieniędzy bez oglądania się na podstawy prawne i zdrowy rozsądek, atakowania politycznych oponentów oraz samych obywateli i obywatelek. Jeśli pytano ich o zdanie to tylko o to kiedy chcą wyborów, wiedząc, że ich głos ich tak będzie musiał się poddać woli politycznego walca.
Mam wrażenie, że wyborcy i wyborczynie mogliby w tym całym procesie nie istnieć. Zresztą nie tylko oni. Wszystko było podporządkowane bieżącym interesom polityków. O terminie miało bowiem decydować uchwycenie momentu, w którym to określony kandydat miał największe szanse na wygraną. Problemy, które z tego wynikły były zawsze winą innych, a sztuka brania odpowiedzialności za własne - nawet najgłupsze - decyzje, sprowadzała się do groteski.
Ten trudny dla wszystkich okres wykorzystaliśmy nie po to by osiągnąć - nawet prowizoryczną - narodową zgodę wokół wartości konstytucyjnych, czy szerzej demokratycznych. Stał się on kolejną okazją do nawalania się na oślep sztachetami i obrażania siebie nawzajem. Takie to zostało z tego wszystkiego święto demokracji. Wygrywa ten, kto postawi na swoim i przechytrzy przeciwnika. A przeciwnikiem jest każdy i każda, która nie podziela podziwu dla pędzącego walca. Zdaje się, że niestety taki model wygrał.
W większości, jesteśmy zmęczeni i zmęczone tym procesem, a wybory zaczęliśmy traktować jako konieczne zło, które chcemy mieć jak najszybciej za sobą. Choć wydawało się to niemożliwe, to jeszcze bardziej zobojętnieliśmy na lekceważenie Konstytucji, ustaw, standardów demokratycznego państwa prawa. Pozwoliliśmy by politycy zhackowali jedną z ostatnich okazji, w której nasz głos jest brany pod uwagę. Mamy ok. 3 tygodni by nauczyć się jak wziąć udział w głosowaniu. Zostaliśmy potraktowani jak kuzyn, którego się nie chce ale wypada zaprosić na imprezę, więc robi się to na ostatnią chwilę Jak nie przyjdzie to będzie jego wina, a w razie czego nikt nie zauważy jego braku. Grunt, że zaproszenie odhaczone.