Krzysztof Izdebski
15 kwietnia 2020
Przeczytasz w 3 minuty
Całkiem niedawno pojawiła się moda na różne rekonstrukcje historyczne. Niektóre pokazy są imponujące, niektóre wywołują zażenowanie, ale łączy je to, że są elementem teatru, odtwarzaniem pewnym ról historycznych. Tymczasem politycy na tym nie poprzestają. Od kilku lat, na naszych oczach odbywa się - i to całkiem serio - rekonstrukcja Sejmu Niemego. Choć to jeszcze nie finał, to wyraźnie wielu aktorów tego specyficznego spektaklu uznało, że teraz jest szansa na jego kulminacyjny moment.
Zgoda, że czasy nie są łatwe i wszyscy dopiero uczymy się nowej rzeczywistości: dystansu społecznego i zdalnej pracy. Aktualne obostrzenia, zostały wprowadzone co prawda bez właściwej podstawy prawnej, ale są bez wątpienia potrzebne. Nie mogą być one jednak usprawiedliwieniem dla ograniczenia możliwości udziału obywateli i przedstawicieli opozycji w procesie stanowienia prawa.
Nie przekonują mnie zresztą za bardzo te argumenty, które przywołują “wyjątkowość” prac większości parlamentarnej. To wyłącznie konsekwencja złych praktyk sprzed pandemii. I zdaje się, że dla wielu polityków wspaniała okazja do tego, żeby jeszcze bardziej ograniczyć otwartość procesu podejmowania decyzji. Może zbyt pesymistycznie do tego podchodzę, ale wyobrażam sobie, że w niektórych sejmowych gabinetach wybrzmiały okrzyki radości, że tę śrubę “otwartości” można jeszcze przykręcić.
Posiedzenia “zdalnego” Sejmu, przywołując choćby sposób zmian w regulaminie są farsą. I trzeba to otwarcie napisać. I tak jak przystało na klasyczny przykład tego gatunku, tak i w tej farsie, dość wyraźnie zarysowują się negatywne cechy głównych bohaterów - niektórych parlamentarzystów. Tworzenie przepisów “powerpointowych” stało się już normą, brak konsultacji publicznych jest traktowane jako coś oczywistego, zgłaszanie poprawek, których nikomu nie pokazano to też norma, a problemy ze zdalnym głosowaniem są ignorowane.
Jednocześnie dowiadujemy się o tym, że pracownicy medyczni mają zakaz wypowiadania się o problemach. Zdaniem Mateusza Morawieckiego jawność działań władzy to nie warta uwagi rzecz. Przedstawiciele policji chwalą brutalne metody, a media publiczne i zaprzyjaźnione z obecną władzą, ręka w rękę z politykami atakują te kanały, które informują o rzeczywistym obrazie sytuacji.
W tle, dla kompletnej scenografii, mamy zakaz zgromadzeń, i choć wczorajszy protest był zgodny z przepisami, to władza postanowiła podzielić się z obywatelami...druczkami mandatów. Zresztą, z prawnego punktu widzenia nie można zarzucić rządzącym, że specjalnie wybrali moment na prace nad kontrowersyjnymi projektami ustaw przekazanych Sejmowi przed grupy obywateli. Ale bardzo symptomatyczne jest to, że doczekali z tym do samego końca terminu poddania tych projektów pod głosowanie. To też pokazuje stosunek rządzących do inicjatywy obywatelskich. A fakt, że protestujący nie wierzą w to, że wybór momentu na dyskusje o zakazie aborcji i angażowaniu dzieci w zabijanie zwierząt, wynika z realizacji przepisów regulaminu Sejmu, jest bezpośrednią konsekwencją długoletniego odwrócenia się od obywateli.
Myślę, że demokracji i państwu zrobiłoby lepiej gdyby premier i posłowie obozu rządzącego pochylili się nad tym, jak w obecnej sytuacji otworzyć proces podejmowania decyzji. Oglądanie dużych samolotów jest zapewne wyjątkowym przeżyciem, ale można bez tego sobie poradzić. Jak na razie mamy do czynienia z dużo poważniejszym problemem: rekonstrukcją topienia marzanny, tyle że rolę tej postaci przydzielono demokracji i przejrzystości.